Opowieści himalajskie cz. 5

2014.10.09

 

Autokarem w góry.

          Gwar na dworcu autobusowym w Kathmandu jakiś był statyczny. Ludzie stali i czekali. Siedzieli i czekali. Kucali i czekali. Ja też czekałem. Czekałem i czekałem. Wszystkie autokary, a było ich na tym dworcu wiele, można było z grubsza podzielić na dwie kategorie. Długasy i obrzyny. Na wszystkich tablice informacyjne były w języku hindi.

- Kiedy będzie nasz?

- Później.

- A ten dokąd jedzie?

- Przecież masz napisane.

- Dzięki.

- A jakim będziemy jechać?

- Nie wiem.

- Długim, czy krótkim?

- Średnim.

          Z nudów zadawałem przyjacielowi coraz bardziej dziecinne pytania. A on miał z odpowiadania niezłą zabawę. „No przecież masz napisane dokąd jedzie”, ha ha ha. Ha ha ha. Bardzo śmieszne. Pocośmy przyszli na ten dworzec niemal o świcie? Czekanie w Nepalu to standard. Jak wysiada się na lotnisku i widzi leżących na ławkach „oficerów” to już wiesz, że będziesz musiał czekać. No i teraz czekaliśmy na autobus. Na taksówki się tylko nie czeka. Machniesz ręką i masz. Taksówkarz zawiezie wszędzie swoim Suzuki Maruti próbując mocno naciągnąć opłatę. Ale nie chciałem jechać taksówką. Chciałem z ludźmi, z miejscowymi. Normalnym, „rejsowym” autokarem. No to teraz trzeba czekać. No to czekam. W końcu jakiś ruch się zrobił tuż obok i podjechał długas.

- Wsiadamy?

- Nie, bo ten nie dla nas.

- Skąd wiesz?

- Przeczytaj to też będziesz wiedział.

- Dzięki

 

          Długas to taki autobus podobny do naszych rejsowych autokarów. No może trochę mniej nowoczesny, trochę mniej bajerancki i trochę słabiej wyposażony. No dobrze, powiem jak jest. Nie trochę mniej i trochę słabiej, tylko dużo mniej i dużo gorzej. Obrzyn natomiast wyglądał tak, jakby mu tylną połówkę oderżnęli  brutalnie i przygotowali tanim, „garażowym” kosztem na rajd Paryż – Dakar. Krótki, pokraczny, na wysokim zawieszeniu i nieproporcjonalnie małym rozstawem osi. Brzydas, pokraka, obrzyn z bagażnikiem na dachu. Z estetycznego punktu widzenia wstyd koło takiego stać, nie mówiąc o wsiadaniu.

 

 

          W końcu podjechała nasza rakieta. Kolorowa, umyta, brzydka, pokraczna i z bagażnikiem na dachu. Obrzyn. Fajnie. A wyposażona! Wygodniejszy jest drewniany stołek w kuchni z wystającą drzazgą. Bagaże na dach. Skrzynki różne, kosze duże i małe, worki wszelakie, dwie kozy, kury w klatce i w końcu nasze wory. Uściślę. Na moim worze siedziała koza. Doprecyzuję. Od tamtej podróży mój ukochany stalowy termos jest wgnieciony. Ale to nie wszystko. Ci co się nie zmieścili w środku idą na dach. A co w środku? Worki i kosze, z zawartością nieco bardziej wrażliwą na warunki pogodowe. Pod nogami mam czyjeś worki z ziemniakami (więc kolana mam pod brodą), a w samym przejściu leżą worki zalatujące śmierdzącym serem.

- What is this? – pytam się miło, bo wydaje mi się, że z zawartością ktoś musiał bardzo długo czekać na ten autokar.

- Special cheese  - pada odpowiedź z wyraźnym uśmiechem zadowolenia.

- Mmmmm. Wonderful smell  – wymuszam uśmiech zachwytu.

 

          Siedzieliśmy z przodu po prawej za kierowcą. I to był błąd z dwóch powodów. Moje siedzenie wyglądało tak, jakby ktoś przez tydzień na nim skakał jak na trampolinie, aż w końcu sprężyny popękały, a siedzisko się zarwało. Nie wiem, czy jakieś inne siedzisko było w lepszym stanie. Nie zauważyłem też, że przy głowie mam głośnik przymocowany do słupka jakimś drutem. W końcu psssssss, hamulce zwolnione i ruszamy. Kierowca, hindus, natychmiast włączył muzykę i  całą drogę słuchał rytmów rodem z Bollywood kiwając się na siedzeniu. Ja też słuchałem, tylko się nie kiwałem.

- Bilety mamy? – spytałem przyjaciela.

- Kupimy w czasie jazdy.

- Aha.

- A ile będziemy jechać?

- Jak dojedziemy to będziemy.

- Aha.

 

          Ti tu tit, ti tu tit, wplótł się nasz kierowca klaksonem w kakofonię ulicy. Powoli przeciskał się do przodu, lewą stroną jezdni w ruchu mniej więcej lewostronnym. Ti tu tit, ti tu tit, ti tu tit, dochodziło zewsząd. Z bliska i z daleka. Sygnały rozpoznawalne i mające swoje znaczenie dla uczestników ruchu. Przyszedł czas i na bilety. Pomocnik kierowcy, odpowiedzialny jak się później okazało za kilka rzeczy, wszedł do nas przez okno z dachu, gdyż rezydował na wolnym powietrzu. Oczywiście przybył w czasie jazdy. Wręczył bilety, zainkasował stosowną kwotę i wyszedł tą samą drogą co wszedł. Nogami po oknach, rękoma trzymając się bagażnika na dachu poszedł sprzedawać bilety na tył. Patrzyłem przez otwarte okno. Kathmandu to aglomeracja o niskiej i bardzo chaotycznej zabudowie. Dominują dwu, trzypiętrowe budynki z wystającymi wyżej słupami betonowymi i drutami zbrojeniowymi. Budowa nie zakończona, podatków nie trzeba płacić. Wyższe są też, w centrum, na przykład w handlowej dzielnicy Thamel,  ale klasycznych ośmio, czy dziesięciopiętrowych wieżowców nie ma. Na Thamelu jest tłoczno, kolorowo i głośno na swój sposób, jak to w dzielnicy sklepików, restauracji i hoteli. Tybetańczycy mieszkają w Kathmandu w dzielnicy Bodhnath, a Szerpowie wplatają się w tą społeczność. Ale o tym kiedy indziej opowiem bo…  kierowca zaczął komentować coś głośno i zwolnił. Zerknąłem przez przednią szybę.

 

 

          Ulicą szła duża grupa młodych mężczyzn z czerwonymi sztandarami. Maoiści. Nepal nie jest państwem potężnym i stabilnym. Mają króla, ale obecny nie był silnym przywódcą i leaderem. Wielkim szacunkiem natomiast, cieszył się poprzedni król, którego zdjęcia można spotkać w domach Nepalczyków. Bojówki komunistów wspierane przez Chiny były w tamtym okresie dość aktywne i stwarzały może nie olbrzymie, ale jednak realne zagrożenie. Wybijanie szyb w otwartych sklepach pod pretekstem nieuszanowania jakiegoś święta komunistycznego, czy wymuszanie dobrowolnych darowizn na rzecz ich organizacji  itp. Po chwili autokar znów pędził pięćdziesiąt, no może sześćdziesiąt  kilometrów na godzinę. Ti tu tit, ti tu tit, ti tu tit - nieustannie komunikował się kierowca z innymi pojazdami. Dojechaliśmy na peryferia miasta i nagle stop. Korek. Co to? Wszyscy wysiadają.

- What happened? – pytam Nuri Sherpę.  

- Checkpoint. You can stay. We must go out. Zaczął się śmiać.

 

          Wyjrzałem przez okno. Kilkadziesiąt autokarów stało w kolejce, a poboczem szli miejscowi. No i zostałem ze śmierdzącym serem sam, gdy wszyscy moi towarzysze drogi wyszli przy okazji odetchnąć świeżym powietrzem. Kierowca podjeżdżał powoli. Jakoś szło, tragedii nie było. W końcu… jak dojedziemy to będziemy. No i doturlaliśmy się do tego „checkpoint”. Miejscowym sprawdzano bagaże, dokumenty i rewidowano. Jakiś żołnierz wszedł do autokaru i zaczął się rozglądać. Do kilku worków głęboko wsadził łapę. Sprawdzał. Nie systematycznie, nie dokładnie. Raczej losowo. To tu, to tam. Myślałem, że poprosi mnie o dokumenty. Byłem na to przygotowany, ale nie. Nawet mnie nie zauważył. Byłem przezroczysty. Byłem jak święta krowa. Jak nietykalny. Byłem źródłem przychodu potężnej i chyba głównej gałęzi przemysłu nepalskiego – turystyki. Zatem byłem wszechmogący. Mogłem w moim bagażu, albo pod kurtką przemycić każdą kontrabandę. Jakieś ulotki wywrotowe, albo kałasznikowa. Myślę, że jakby jego lufa wystawała spod kurtki nikt by tego na „checkpointcie” nawet nie chciał zauważyć. Potem, za szlabanem, za zasiekami z drutu kolczastego wszyscy wsiedli z powrotem do autokaru i jakby nic się nie stało, ti tu tit, ti tu tit, ti tu tit, kierowca włączył się do ruchu i pojechaliśmy dalej. I nie była to jedyna kontrola na trasie.

 

          Ja gapiłem się na drogę, a Nuri wbił wzrok w boczną szybę. W ręku przesuwał co chwila koralik w różańcu Mala. Om mani padme hum, om mani padme hum, om mani padme hum, om mani padme hum…. Słyszałem jak cichutko wypowiada mantrę. Modlił się. Nawet jak rozmawiał, to podczas słuchania palce przesuwały kolejny koralik. Wiara u Szerpów stale przeplata się ze zwykłym życiem. A co w tym istotne, bez cienia zawstydzenia praktykują, nie skrywają za jakąkolwiek woalką swojej wiary w duchową drogę. Po prostu inną drogę niż nasza.

 

          Asfalt skończył się kawałek za Kathmandu i skręciliśmy ku górom. Drogą bitą, mocno zakurzoną.  W końcu przyszedł czas na przerwę. Na postój. Na wyprostowanie nóg. Na posiłek. A co dla mnie najważniejsze na wyłączenie muzyki. Wszyscy wysiedli i rozeszli się po ulicy. Zniknęli w jej zakamarkach, w kilku zakurzonych barach przy drodze. Dal Bat. Zjedliśmy z Nurim Dal Bat. Tradycyjna nepalska potrawa. Ryż, zupa z soczewicy i ostre pikle.  Płacisz raz i jesz ile ci się do brzucha zmieści. Dokładki w cenie podstawowej. Możesz dostać widelec i nóż, albo łyżkę, ale miejscowi jedzą palcami. Ryż podany na talerzu polewają zupą podaną w miseczce, ugniatają kulkę i wkładają ją do ust. Potrawa bardzo smaczna i prosta w przygotowaniu, a pikle mocno ostre. Potem herbata. Czarna herbata z cukrem. Bardzo słodka. W końcu kierowca zatrąbił charakterystycznym klaksonem. Ti tu tit, ti tu tit. Zwoływał stado. Ruszyliśmy dalej. Teraz dopiero okazało się dlaczego jedziemy obrzynem na wysokim zawieszeniu. Droga nabrała „charakteru”.

 

 

          Prowadzenie tu autokaru to nie była robota dla nowicjuszy. Droga stała się kamienna, wąska, stroma i niezmiernie kręta. Poprowadzona zboczami gór, często w wykutych skałach. Problemy pojawiały się na przykład jak dwa takie autokary jechały naprzeciwko siebie. Jeden musiał znaleźć zatoczkę i puścić drugiego. Ale który? Już z daleka, czasem po przeciwnych stronach doliny zbliżając się do siebie kierowcy ustalali, który zatrzymuje się, a który jedzie. Jak? Ti tu tit, ti tu tit. Tiii tuuu tilit, tiii tuuu tilit. Ti ti ti. Tuuu tuuu tuuu.  Klaksonami.  Ale nie jest tak, że stajesz sobie i ustępujesz miejsca. Na takiej mijance współpracowały cztery osoby. Kierowcy i pomocnicy. Klaksonem (ti…….ti…..ti…ti..ti.ti.titititi) jeden oznajmiał jak blisko ten drugi ma do niego. To znaczy po złożeniu lusterek, bez takiej pomocy sygnałowej operacja nie byłaby możliwa bez otarcia się autokarów. „Na gazetę” jak to u Hłaski było. Pomocnicy spełniali analogiczną funkcję stukając w karoserię autokaru (puk………puk…..puk…puk..puk.puk.puk.puk.pukpukpukpuk) aby oznajmiać ile z drugiej strony zostało do pionowych skał, albo do zsunięcia się autokaru ze zbocza. Mijanki były przygodowe.

 

 

          Ale zakręty były jeszcze bardziej ekscytujące. Obrzyn okazywał się i tak za długi bo musiał zakręty brać na dwa, a czasem na trzy razy. Tak jak na kursie prawa jazdy uczysz się zawracać na ulicy na trzy razy. Tylko na mocno pochyłej ku jednemu krawężnikowi. Czyli do zawracania na trzy razy dodajesz na kursie cofanie pod górę na ręcznym. Krótki autokar musiał wycofywać na ostrym zakręcie i „dokręcać” dwa a czasem trzy razy. A pomocnik „walił” jak oszalały w blachę. No i jeszcze ważna informacja uzupełniająca. Autokar miał dużą kierownicę. A duża kierownica oznaczała większe ramię dla dokładanej na jej obwodzie siły. Kierowca na tych zakrętach przy stojącym autokarze musiał się napocić kręcąc dużą kierownicą i skręcając koła. Gdyby autokar miał małą kierownicę wskazywałoby to na fakt, że pojazd ma wspomaganie. Czyli jeszcze na tym kursie na prawo jazdy i zawracaniu na trzy razy pod górę masz awarię wspomagania kierownicy. Fajnie prawda. Ale jeszcze pasażerowie mają swoją funkcję do spełnienia. Jeśli doszło do jakiegoś obrywu skał powyżej drogi i kamienie potoczyły się na drogę to wszyscy ruszali do pomocy. Nie sprzątniesz kamieni nie jedziesz dalej. A do niektórych to i trzech chłopa było potrzebne.

 

 

          W końcu dojechaliśmy do celu, do małego miasteczka na końcu drogi. Do Syabru Bensi. Dystans około stu dwudziestu kilometrów pokonaliśmy w niespełna dziesięć godzin. Autokar był krótki to trzęsło na tych kamieniach niemiłosiernie. Wysiedliśmy, wypakowaliśmy wory i znaleźliśmy jakiś nocleg. Wieczorem zrobiliśmy sobie mały spacer.

- Nuri. Co to jest tam, po drugiej stronie doliny?

- Droga.

- Stroma jest. Dokąd prowadzi?

- Do Tybetu. Tam już Tybet.

- Zbudowanie jej to musiało być skomplikowane przedsięwzięcie. W taki miejscu.

- Tak. To Chińczycy ją zafundowali i niedawno zbudowali. To pomoc dla wymiany handlowej. Tak solidnie projektowali i budowali aby czołgi mogły nią przejechać.

 

 

cdn.

Przemysław Spych

‹ Starsza Nowsza › Pokaż wszystkie ›